Kiedy zapalono znicze,
wtedy wreszcie Cię ujrzałem.
Twarz Twa śmierci jest obliczem,
ręce tylko zgniłym ciałem,
wokół żeber strzępy skóry,
z brzucha trzewia wypływają,
a w tym, co spłynęło z góry
bose stopy się nurzają.
Włosy szare, pozlepiane,
porozszczepiane końcówki,
a w nich wiszą zaplątane
dwie zmierzchnice trupie główki.
W ręku kostur masz rzeźbiony
w dawno zapomniane wzory:
lamie, harpie i gorgony,
i inne z piekieł potwory.
Kostur ostrzem jest zwieńczony
zdolnym przeciąć każdą skałę,
ale raczej przeznaczonym
do rozdarcia duszy z ciałem.
Wszędzie wokół odór wstrętny,
parujący gdzieś z nicości
i ten trupi blask, tak mętny,
że nie rozświetla ciemności.
Taką właśnie Cię ujrzałem,
pochylałaś się nade mną.
Skąd się wzięłaś, nie wiedziałem,
wszędzie wokół było ciemno.
Wtedy innych też ujrzałem,
szli za Tobą, wierne sługi.
Wszyscy ludzie, których znałem,
orszak po horyzont długi.
Wtedy oczy zacisnąłem
i nic więcej nie pamiętam:
czy zemdlałem, czy zasnąłem...
Wiem, że potem były święta,
albo raczej narodziny...
może moje, może Boga.
Właśnie od tamtej godziny
wiedzie moja nowa droga.