Czym jest życie, jeśli nie dziwnym ciągiem przypadków, którym kierujemy codziennie na swój sposób? Niczym więcej. Wszyscy to wiedzą. Ale są tacy, którzy udają, że jest inaczej. Udają, że mają jakieś przeznaczenie, że początek, koniec i treść życia jest zapisana gdzieś w gwiazdach czy pętli czasu, a naszym zadaniem jest to przeznaczenie znaleźć, odnaleźć cel życia.

Jednym z tych, którzy udają, był Konrad. Był po prostu Konradem, nikt, nie wyłączając jego samego, nie wiedział kim był oprócz bycia Konradem. Ale on wiedział coś więcej. Wiedział, że musi wypełnić przeznaczenie. Że musi znaleźć cel życia. To dlatego rzucił szkołę, odszedł z domu: aby szukać celu. Bo cel musiał gdzieś być. Codziennie rano wychodził ze slumsów, szedł ulicą wzdłuż parku, dochodził do rynku miejskiego, siadał pod jedną z wolnych ścian, stawiał przed sobą brudny, pogięty, cynowy kubek i patrzył na przechodzących ludzi błagalnym wzrokiem. Musiał to robić. Wiedział, że tylko w ten sposób może spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Musiał tylko czekać.

A czekać nie było łatwo. Zwykle udawało mu się zebrać kilka złotych i zjeść cokolwiek, ale czasem musiał wytrwać o głodzie kilka dni. Czasem jednak mu się poszczęściło i zebrał więcej, wtedy odkładał część na takie właśnie "czarne godziny".

On czekał na przeznaczenie, a ktoś czekał na niego. Zawsze gdy wracał wieczorem do slumsów, Ona już tam była. Nie pamiętał jej imienia, nie pamiętał nawet, czy kiedykolwiek ją pytał o imię. Ale Ona zawsze tam była. Czekała. To z Nią dzielił czasem swój ostatni posiłek, to Ona oddawała mu swój, kiedy kończyły mu się oszczędności. To z Nią spędzał wszystkie noce, w czasie których tak bardzo liczy się każdy dotyk i każdy skrawek ciepła. To nie była zwykła kurwa, jakich wiele w slumsach, Ona była tylko jego, a on był tylko Jej.

Ale to nie Ona była jego przeznaczeniem, to nie Ona była celem jego życia. On o tym wiedział. Wiedział, że musi wciąż szukać. Ona tylko pomagała mu przetrwać. I wytrwać. Więc szukał.

I być może miał rację. Być może jego życie miało swój cel. A może po prostu każdy dostaje to, w co wierzy. Być może to, co się wówczas wydarzyło, faktycznie było tym, na co czekał. Ktoś mógłby uznać to za zwykłe wydarzenie, takie, z których składa się życie, ale on wiedział, że znalazł przeznaczenie.

-- XX -- XX --

Ranek był rześki, jeśli można tak nazwać temperaturę minus pięć stopni. Kiedy się obudził, Jej już nie było. Jak zwykle. Zawsze gdy się budził, był sam. Wszystko było zwykłe. Znał to dobrze. Codzienie to samo gówno. I, tak jak codziennie, wyszedł ze slumsów, poszedł ulicą wzdłuż parku... Tak, poszedł ulicą wzdłuż parku. Ale coś było inne. Coś mówiło mu, że cel jest blisko. Może to ten dziwny zapach ozonu, może to jaskrawe słońce świecące prosto w oczy, a może pieprzona intuicja? Głupie przeczucie, że coś się kończy, coś się zaczyna. "Pieprzyć to" - pomyślał - "Całe to gówno nigdy się nie zmienia".

W oślepiającym słońcu prawie nie dostrzegł trzech wysokich mężczyzn w długich, czarnych płaszczach zbliżających się z naprzeciwka. I pewnie nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby nie pewien szczegół. A właściwie kilka szczegółów - długie, ciemnoblond włosy, gęste brwi, zielone oczy i krótka, ruda broda. Gdzieś już widział tę twarz. Tak, widział ją kilka dni temu w sklepowej witrynie. Na odbiciu w sklepowej witrynie. To była jego twarz. Odruchowo zacisnął rękę na nożu, który zawsze nosił w kieszeni i zaklął w myśli. A po chwili pochłonął go blask. Nie ten jaskrawy promień słońca, ale ciepły, czerwony i nieoślepiający...

-- XX -- XX --

...a kiedy otworzył oczy, znów oślepiło go to ohydne słońce. Ale coś było inne... Nie, wszystko było inne. Tylko ten słoneczny blask pozostał taki sam. Było gorąco. W nosie i w ustach czuł pustynny piasek. W uszach szumiał gwar setek ludzi. Na skórze czuł miękką tkaninę, tak różną od jego codziennego ubrania, a na plecach ciążył mu kilkudziesięciokilogramowy kloc drewna. Zakręciło mu się w głowie. Upadł...
- Wstawaj, Królu Żydowski!
- Dlaczego Tatuś cię nie ratuje?
- Już ledwo idzie...
- Nie mogę patrzeć...
Głosy... Głosy... opętańczy śmiech... wszystko zmieszało się w jedno i wbiło klinem przez uszy w mózg...
Co się działo?
Myśli galopowały przez nowootwarte przestrzenie świadomości. Czuł, jakby ktoś napełniał jego życie własną egzystencją. I nagle zrozumiał. Wiedział to od zawsze. To było jego przeznaczenie. Rola życia. Pamiętał, co ma robić. Czytał o tym wielokrotnie gdy był małym chłopcem, a teraz wie, dlaczego Nowy Testament zawsze go tak pociągał. "Dzisiaj umrę..." - pomyślał - "Ale cóż to będzie za śmierć!". Poczuł dumę. Przez tysiąclecia ludzie będą wielbić jego wizerunek. Ci sami ludzie, którzy spluwali z pogardą do jego cynowego kubka. Ci sami, którzy ostentacyjnie odwracali głowę i zatykali nos. Ci sami, którzy zawsze czuli się lepsi. Widział miliardy u swych stóp. Ciężar na plecach jakby zniknął. Wyprostował się dumnie i poszedł dalej, na Jego Golgotę. Krzyż znaczył jego drogę ciągnąc się po ziemi. "Ach, cóż to będzie za śmierć..."

-- XX -- XX --

- Czy już się dokonało?
- Tak, Mistrzu.
- Jak się zaprezentował?
- Doskonale, Mistrzu. Wydawało się, że ćwiczył tę rolę przez całe życie.
- Tak właśnie było, Gabrielu, ćwiczył tę rolę przez całe życie... Jak zareagowali ludzie?
- Zgodnie z oczekiwaniami, Mistrzu, rozeszli się pełni wątpliwości i poczucia winy. Nawet Piłat spuścił głowę, gdy było już po egzekucji.
- Doskonale. Czy wszystko jest przygotowane na ceremonię rezurekcji?
- Oczywiście, Mistrzu.
- Świetnie, możesz więc odejść. Zaczynamy pojutrze. Ojciec będzie z nas dumny.
- Ave!

-- XX -- XX --

- Przynoszę niepokojące wieści, Poncjuszu...
- Mów!
- Zamieszki przybierają na sile. Ludzie mówią, że On wrócił!
- Jak to?! Przecież go zabiliście!
- Zabiliśmy...
- Milcz! Pojmać każdego, kto twierdzi, że On żyje! Odejdź!
- Tak jest!
"Wiedziałem, że tak będzie... On nie jest z tego świata... Wszystkie te cuda i objawienia... może to rzeczywiście Bóg...? On z pewnością nie jest stąd!"

-- XX -- XX --

- Ojcze...
- Iesus?
- Tak, to ja. Wszystko idzie zgodnie z planem.
- Brawo!
- Wykorzystaliśmy jednostkę Doppelgangera wyhodowaną w jednej z alternatywnych rzeczywistości, aby przedstawić moją śmierć. Doskonały okaz. Spisał się wyśmienicie.
- A jak przebiegła ceremonia rezurekcji?
- Gabriel i Lucyfer pomogli mi wszystko zainscenizować. Oni są świetni, miałeś rację, że uczyniłeś ich swymi posłannikami na ten świat.
- Opowiadaj.
- Moi uczniowie byli już przygotowani. Ani przez chwilę nie wątpili, że przyjdę. Zostali doskonale wytresowani. Kazałem im rozgłosić to wszędzie. Ludzie wierzą. Myślę, że się uda. Nasze panowanie szybko obejmuje wielkie obszary. To się nie ma prawa skończyć przed pentamillennium.
- Świetnie. Więc ten świat już jest nasz.
- Bez wątpienia, Ojcze.
- Myślę, że zasługujesz na nagrodę.
- Cóż to będzie tym razem?
- Pozwolę ci wybrać. To było naprawdę trudne zadanie i stanąłeś na jego wysokości.
- Hmmm. Myślę, że usatysfakcjonuje mnie jakaś mała, słabo rozwinięta planeta do opanowania. Spodobała mi się ta praca...
- Och, synu, praca w nagrodę? Nie mógłbym...
- Ojcze, spełnij moją prośbę, a na pewno cię nie zawiodę.
- Mój ty pracoholiku.
- Wiedziałem, że mnie zrozumiesz, Ojcze...

-- XX -- XX --

Pan Henryk jak co rano spacerował leniwie po rynku. Cieszyło go poranne słońce, niecodzienne o tej porze roku. Chłód mu nie doskwierał, ciepły kożuch szczelnie opatulał jego osiemdziesięcioletnie ciało. Rynek wyglądał tak samo jak wczoraj... i jak przedwczoraj... Właściwie, nic się tu nie zmieniło od dwóch miesięcy, kiedy to ktoś rozbił szyld reklamujący koszule Sunset Suits. Jak co rano mijał tych samych ludzi spieszących się do pracy. Jak co rano uchylał kapelusza znajomym przechodniom. Jak co rano sięgnął do kieszeni po jednozłotówkę, aby... Ze zdziwieniem dostrzegł coś, jakby lukę w krajobrazie. Brakowało pogiętego cynowego kubka i jego właściciela. Włożył jednozłotówkę z powrotem do kieszeni i zadumał się przez chwilę. Darzył tego człowieka sympatią, choć nie miał pojęcia, dlaczego... Zawsze rzucał mu złotówkę, chyba, że akurat nie spacerował rano po rynku, co było jednak wyjątkowo rzadkie. A teraz poczuł pustkę. Nagle poczuł się bardzo samotny. Co było tak wyjątkowego w obdartym żebraku, że pan Henryk tak za nim zatęsknił? Może ta znajoma, ciepła twarz? Tak, w jego oczach była ta szczerość, której większość ludzi nienawidzi, a którą pan Henryk tak bardzo cenił. Z pewnością będzie mu go brakować. Ciekawe, co też się z nim stało. Pan Henryk wytrącony z codziennego rytmu spaceru przysiadł na ławeczce. Kilka metrów dalej pod ścianą klęczała Rumunka z niemowlakiem owiniętym w brudne łachmany. Wyglądała odrażająco. Po kilku chwilach pan Henryk wstał, przechodząc obok Rumunki rzucił jej na plastykową miseczkę pięćdziesiąt groszy i skierował się w stronę domu.
"Miasto już nigdy nie będzie wyglądać tak jak kiedyś..."

Gdyby pan Henryk wszedł w tej chwili do pomalowanego na biało, dużego budynku położonego sto pięćdziesiąt metrów od jego domu, w którym właśnie gromadzili się ludzie na poranne nabożeństwo, zobaczyłby tę znajomą, ciepłą twarz spoglądającą ze szczerością w oczach znad ołtarza. Ale pan Henryk nie wszedł tam od śmierci matki, czyli od ponad czterdziestu lat. Ale widzieli tę twarz inni ludzie, którzy właśnie klęczeli, siedzieli, bądź stali w oczekiwaniu na rozpoczęcie nabożeństwa. Ci sami ludzie...